Absalomie, Absalomie – William Faulkner

“-Chcę abyś to przeczytał. 
– Co to?
-Myślę, że to najlepsza powieść, jaka kiedykolwiek została napisana przez Amerykanina”

Tak właśnie wyraził się o swojej książce “Absalomie, Absalomie” William Faulkner, oddając ją w ręce pierwszego czytelnika, znajomego reżysera, z którym współpracował. 



William Faulkner nie był wtedy debiutantem, miał już na koncie znane powieści, takie jak “Wściekłość i wrzask” i “Światłość w sierpniu”. 



Jednak “Abalomie, Absalomie” wydane w roku 1936 roku przeszło, w zasadzie, bez echa. Zgadnijcie, Drodzy Czytelnicy, dlaczego? Przyczyna była prozaiczna… 

W tym samym roku wydane zostało “Przeminęło z wiatrem” Margaret Mitchell. Po prostu, literatura piękna przegrała z pop kulturą… Schemat stary jak świat.. Autor wymieniany na jednym wydechu z takimi pisarzami,  jak James Joyce czy Marcel Proust przegrał z autorką, no może nie melodramatycznego romansidła, ale czegoś, co dziś nazwalibyśmy kobiecym mainstream’em z wątkiem obyczajowym. 

Oczywiście, William Faulkner i jego twórczość została doceniona i to niejednokrotnie. Nie dość, że otrzymał Literacką Nagrodę Nobla w roku 1949, to w latach późniejszych został laureatem National Book Awards i Nagrody Pulitzera. Niejeden autor marzy o tak imponującym zestawie. I choć Pulitzer i National Book Awards trafiły też w ręce Margaret Mitchell (oczywiście za szlagier o perypetiach Scarlett O’Hary), o Noblu mogła sobie tylko pomarzyć. 
A mimo to, to ona wspięła się na szczyty list bestsellerów… Cóż, prawa rynku…

Chociaż, jest jeden temat, który “Absalomie, Absalomie” i “Przeminęło z wiatrem” łączył – amerykańskie Południe…

Faulkner twierdził, że na granicy Południa należołoby umiejscowić tablicę z cytatem z “Boskiej Komedii” Dantego: “Porzućcie wszelką nadzieję, ci którzy tu wchodzicie“. Nie lubił tego specyficznego, pełnego sprzeczności, konserwantywnego  regionu, i fascynował się nim zarazem. A fascynację tę pokazał między innymi w “Absalomie, Absalomie”. Właściwie, Południe jest w tej powieści bohaterem, a nie Thomas Sutpen – chociaż na jego losach cała fabula się opiera. 

No właśnie, fabuła. Lata 30-ste XIX wieku. Gdzieś w stanie Missisipi, w fikcyjnym hrabstwie pojawia się człowiek znikąd – Thomas Sutpen. Zakłada w miasteczku plantację tzw. “Setkę Stupena”, po czym znajduje sprzymierzeńca w pewnym szanowanym obywatelu, który wydaje za niego swoją córkę. Z małżeństwa tego rodzi się dwójka dzieci – Judith i Henry – i wszystko mogłoby być dobrze a rodzina Sutpenów majatek powstały dzięki plantacji powiększać (oczywiście dzięki prawie darmowej pracy czarnoskórych niewolników) gdyby nie przeszłość Sutpena i wybuch wojny secesyjnej. 

Rodzinne sekrety, zanurzone w konserwatywnej i specyficznej mentalności Południa, opowiadają różne osoby – wnuk Thomasa – Quentin i jego powinowata, Rosa Coldfield. W swojej opowieści nie trzymają się chronologii, za to świetnie obrazują życie ówczesnych południowych Stanów Ameryki. 

Skąd tytuł? – zapytacie. Przecież Absalom to postać biblijna – syn króla Dawida, który podniósł rękę na swojego ojca. Kto wiec tu jest Absalomem? Na pierwszy rzut oka można pomyśleć, że Henry Sutpen, syn Thomasa. Jednak jak sie bliżej zastanowić, to choć Thomas nie zabija swojego ojca, to wydaje się że o nim myślał Faulkner, pisząc “Absalomie, Absalomie”. 

Tych, którzy po powieść sięgną, jedna rada. Nie zniechęcajcie się tym, że jest to lektura niełatwa. Narracja wykorzystuje tzw. “strumień świadomości” czyli technikę przedstawiania za pomocą monologu wszechwiedzącego narratora myśli, skojarzeń i wewnętrznego świata bohaterów i ich odczuć. Technikę tę William Faulkner zastosował także w innych swoich powieściach. Miał zresztą kilku wybitnych kolegów po piórze, którzy też się do “strumienia świadomości” uciekali. Wystarczy wymienić: już wspomnianego Joyce’a czy Samuela Becketta, a z naszego polskiego podwórka – Witolda Gombrowicza. 
Dlatego jeśli o styl “Absalomie, Absalomie” lub innych utworów Faulknera chodzi – to każde zdanie smakujcie, jak wyśmienity trunek, i zapomnijcie o połknięciu go “na raz” niczym setkę wódki. 

A na koniec wrócę do problemów “marketingowych” towarzyszących wydaniu “Absalomie, Absalomie”, przytaczając pewną anegdotę: 

Pewnego razu do jego gabinetu Williama Faulknera w Hollywood (autor zarobkowo pisał filmowe scenariusze) przyszedł słynny aktor – Clark Gable – i zapytał, którego ze współczesnych pisarzy poleciłby mu do czytania. Po krótkim namyśle, Faulkner odpowiedział: 
– “Hemingway, Tomas Mann i ja” 
– “Pan też pisze?!” – wykrzyknął zdziwiony aktor… 

Dopiero Nobel spowodował, że Ameryka (a nie tylko krytycy) zauważyła Faulknera, choć ciągle nie doceniano “Absalomie, Absalomie”. Powieść ta została okrzyknięta jednym z ważniejszych i wybitniejszych utworów literatury amerykańskiej, znacznie później, kiedy jej autor już nie żył.

William Faulkner nie był pierwszym pisarzem docenionym, tak naprawdę, dopiero po śmierci…









Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *