Małe życie – Hanya Yanagihara

O “Małym życiu” i jego autorce, Hanyi Yanagiharze było głośno jakieś trzy lata temu. A to za sprawą nagrody Bookera, którym “Małe życie” zostało nagrodzone. Potem, w 2016 roku, na fali sukcesu “Małego życia” wydano w Polsce debiut pisarki “Ludzie na drzewach“.  Jednak triumfu “Małego życia” nie udało się powtórzyć. Osobiście, trochę mi czasu zajęło aby zabrać się za tę lekturę, mimo bardzo dobrych recenzji i Man Booker Prize. Nie to, żebym nie wierzyła całej rzeszy czytelników, w końcu książka się stała na czas pewien niekwestionowanym bestsellerem. Winny był opis fabuły, mniej więcej taki: “Małe życie” to historia czterech przyjaciół, którzy próbując rozwinąć skrzydła kariery i odnaleźć swoje miejsce na Ziemi, przeprowadzają się do Nowego Jorku. Na przestrzeni lat ich relacje ewoluują, oni sami podlegają nieuniknionym zmianom… a Nowy Jork jest nie tylko tłem, ale i równoprawnym bohaterem powieści…

Przyznacie, Drodzy Czytelnicy, że opis nie zachęca. Mało to książek napisano o Nowym Jorku, mało to było historii o perypetiach grupy przyjaciół w wielkim mieście?

 

No właśnie… a okazuje się, że to wielkie uproszczenie. Owszem, mamy tu czwórkę przyjaciół z college’u: Willema, Malcolma, JB oraz tajemniczego Jude’a. Niby Hanya Yanagihara poświęca każdemu z bohaterów jakąś część powieści, ale czytając zorientujecie się wkrótce, że całość kręci się wokół Jude’a. Chociaż, paradoksalnie, o nim wiemy najmniej. Jude, zawodowo bardzo zdolny prawnik, o swoich osobistych sprawach nic nikomu nie mówi. Nie wiadomo skąd pochodzi, gdzie dorastał, kim jest jego rodzina, ani jak uległ wypadkowi, który uczynił go kaleką na całe życie. Nawet jego najlepszy przyjaciel Willem wie o nim prawie nic. I tak opisując przyjaźń pomiędzy Willemem a Jude’em, która faktycznie nie stoi w miejscu, ale przechodzi swoją własną (r)ewolucję, autorka powoli odkrywa przed czytelnikiem przeszłość swojego głównego bohatera.

Nie sposób tu opisać całej fabuły, nawet pobieżnie, w końcu “Małe życie” liczy ponad 700 stron!

Poza tym, Yanagihara bardzo sprawnie żongluje czasem powieści, używając dużo retrospekcji. Nie jest to ani trochę przeszkodą w czytaniu, myślę, że to własnie sprawność narratorska autorki miała niemały wpływ na sukces “Małego życia”. Jednak w streszczeniu nie pomaga. Zresztą jak wiecie, Drodzy Czytelnicy, nie lubię uchylać rąbka tajemnicy i zdradzać fabuły, jeśli nie jest to konieczne.

Zatem, co ukrywa Jude – tego dowiedzcie się sami. A o czym, bardziej ogólnie, jest “Małe życie”?

Po pierwsze, i to już sobie powiedzieliśmy, o przyjaźni. Takiej na dobre i złe, bez względu na wszystko, w której akceptuje się przyjaciół takimi, jakimi są. W wywiadzie z autorką możecie zresztą jej zdanie na ten temat przeczytać: wg Yanagihary przyjaźń różni się od innych więzi społecznych, czy to małżeńskich czy rodzinnych. Głównie tym, że nie ma w niej przymusu. Z rodziną, szeroko pojętą, nierzadko stykać się musimy. Z małżonkiem, nawet już byłym, często też. A przyjaciela wybieramy. Widujemy go, bo tak chcemy. To jest nasz wybór. I dlatego przyjaźń jest tak ważna…

Czyli – apoteoza przyjaźni. Tej prawdziwej, potrafiącej trwać mimo upływu czasu… dla której proza życia nie jest katem, parafrazując słowa piosenki…

Po drugie, “Małe życie” to powieść o (i tu przyznaję, nie są to moje słowa, ale gdzieś wyczytane) tyranii pamięci. O tym, jak trudno ciężkie przeżycia zapomnieć.

I po trzecie, o traumie. Nieprzepracowanej, stłumionej, pozostawiającej trwałe blizny w psychice…Traumie po której ciężko się podnieść, i nawet z pomocą oddanych przyjaciół trudno dalej żyć.

Wreszcie po czwarte, “Małe życie” to opowieść o ludzkiej podłości. Wprost niewiarygodnej. I dlatego właśnie “Małe życie” nie jest lekturą łatwą, prostą i przyjemną. Momentami bywa ciężko. Choć to fikcja, czytając nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że jeśli ta historia powstała w głowie pisarza, to istnieje jakieś prawdopodobieństwo, że mogła wydarzyć się to naprawdę. A takie wyobrażenie szokuje. Szokuje, że jako społeczeństwo jesteśmy, lub bylibyśmy zdolni zaakceptować każde bestialstwo…

Jednak, mimo ciężkich chwil, które autentycznie wraz z Jude’em przeżywałam, nie mogłam się od “Małego życia” oderwać. Książka ta szokuje i jednocześnie przyciąga.

Aby to zilustrować, mała anegdotka z życia wzięta. Kiedy w czwartkowe wieczory mój syn ma lekcje pływania, często siadam w korytarzu basenu z książką i czytam. Robię to, aby oszczędzić sobie czasu jeżdżenia w tę i z powrotem, ale też z czystego egoizmu: jest to cała jedna godzina, podczas której mogę tylko i wyłącznie czytać i nikt mi nie przerywa. I zazwyczaj przychodzi tam też starsza pani, która za każdym razem jak mnie widzi, to pyta co czytam, lub jak mi się lektura podoba. Zapewne też jest książkowym molem, i przyznam, że wielką przyjemność mi sprawia jej zagadywanie, gdyż widać, że czytanie to jej pasja. Zapewne nie przeczyta tych słów, ale i tak pozdrawiam ją serdecznie. Wracając do tematu, widząc mnie pogrążoną w lekturze “Małego życia”, zapytała “jak się Pani to czyta?”. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, dodała: “bo mi było bardzo ciężko…”.

I zapewniam Was, Drodzy Czytelnicy, że nie chodziło o trudność tekstu, ale o jego treść…

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *