Wendyjska winnica – Zofia Mąkosa

Drodzy Czytelnicy, do dziś w kuchennej szafce trzymam nóż pochodzący z kompletu sztućców, który rodzina mojej babci zastała w kuchni mieszkania, do którego przeprowadziła się zaraz po zakończeniu wojny i przejściu Ziemi Lubuskiej w polskie ręce. Mieszkanie to należało wcześniej do niemieckiej rodziny. Podobno rodzina babci zastała je tak, jakby poprzedni lokatorzy po prostu na chwilę wyszli: na łóżkach była pościel, naczynia i przyrządy kuchenne leżały jak gdyby nigdy nic na swoich zwyczajowych miejscach, a w spiżarni stały równo słoiki z zaprawami…

Od dawna miałam poczucie, że historia ziem, nazwanych po wojnie “Odzyskanymi”, historia miasta, w którym się wychowałam, była szczególna właśnie z tego względu. Tutaj jeszcze nie tak dawno przeszło tornado historii, a ludziom żyjącym na tych terenach zdarzyło się to, co kilka lat wcześniej przytrafiło się mieszkańcom polskich Kresów Wschodnich… Zmieniła się granica państwa i musieli, praktycznie z dnia na dzień, pozostawić swój cały dobytek i wyprowadzić się. Drodzy Czytelnicy, każdy z nas o tym słyszał, chociażby na lekcjach historii, jednak zazwyczaj w kontekście dużo szerszym. Mówiono nam o traktacie teherańskim lub jałtańskim, o Stalinie, Churchillu lub Roosvelcie, o powojennym podziale Niemiec na okupacyjne strefy. Lecz nigdy nie wspominano o tym, że kiedy Wielka Trójka dzieliła ziemie, sunąc palcem po mapie, tysiące i polskich i niemieckich rodzin przeżywało swoje dramaty.

Wychowałam się w Zielonej Górze, ale nigdy na lekcjach historii nie uczono mnie, że moje miasto jeszcze 76 lat temu nazywało się Grünberg. Dopiero rosnąc, czytając, zadając pytania, obserwując stare niemieckie napisy ukazujące się spod złuszczonej warstwy farby na nieodnowionych budynkach miasta (choć trzeba wiedzieć, gdzie ich szukać), powoli dochodziłam do uświadomienia sobie pewnej rzeczy. Otóż, o ile ja już jestem stąd (o lokalnej tożsamości pisałam też tutaj), a moi rodzice byli pierwszym pokoleniem urodzonym już w polskiej Zielonej Górze, to pokolenie moich dziadków przybyło na te ziemie zaraz po wojnie, niewiele mając z nimi wspólnego. Czasem w poszukiwaniu lepszego życia, nierzadko pod przymusem, z tzn.”nakazem pracy”. Jednak, aby nasi dziadkowie mogli się do Zielonej Góry wprowadzić, jakaś niemiecka rodzina musiała swój dom opuścić… Oczywiście, powojenne emocje, przeżyte traumy, odgórnie narzucona retoryka władz i po prostu bieda, nie pozwalała na zbytnie użalanie się nad wydalonymi wgłąb Niemiec rodzinami. Świadomość, że oni także byli ofiarami tej wojny, przyszła później, być może nawet dopiero w moim pokoleniu…

I właśnie, kiedy zdałam sobie sprawę, że żyję w mieście, które zmieniło właścicieli całkiem niedawno, i przez to jego historia jest tak fascynująca, pomyślałam, że warto byłoby, aby dzieje Grünbergu znalazły swoje miejsce w literaturze. A zatem tak idąc, po nitce do kłębka, dowiedziałam się o trylogii “Wendyjska winnica” napisanej przez osobę pochodzącą z Ziem Odzyskanych, panią Zofię Mąkosę.

“Wendyjska winnica” to złożona z trzech tomów (‘Cierpkie grona”, “Winne miasto” oraz “Dolina nadziei”) rodzinna saga. Historia rozpoczyna się w wiosce Chwalim, leżącej niedaleko miasteczka Kargowa. Dziś i Chwalim i Kargowa (może niektórzy z was, Drodzy Czytelnicy, skojarzą tę ostatnią z fabryką czekolady) leżą na terytorium Polski, jednak w roku 1938, kiedy poznajemy bohaterów powieści, mieszkańców Chwalimia, obie miejscowości należą do Niemiec, chociaż znajdują się niedaleko niegdysiejszej granicy polsko – niemieckiej.

Głównymi postaciami sagi są Marta Neumann, właścicielka sporego gospodarstwa oraz niewielkiej winnicy i jej córka Matylda. Marta, przywiązana do ojcowskiej ziemi i winiarskiej tradycji tych okolic, mimo iż jest obywatelką niemiecką, a jej córka należy do żeńskiej formacji Hitlerjugend (przypomnijmy, jest rok 1938…), uważa się za Wendyjkę – potomkinię niemieckich Słowian, którzy zasiedlali okolice Chwalimia od XV wieku. Na początku swojej sagi Zofia Mąkosa przybliża nam życie chwalimskich Wendów, ich codzienne zmaganie się z uprawą warzyw i owoców (podobno byli w tym najlepsi w całej okolicy), winorośli i produkcji wina.

Mimo, że III Rzesza Niemiecka “wstaje z kolan” (hmmm, nie brzmi to jakoś znajomo??) i zaczyna “zaczepiać” inne Państwa, plotkuje się o możliwej o wojnie i rozszerzaniu przestrzeni życiowej dla narodu niemieckiego, to w Chwalimiu czas jakby się zatrzymał. Rytm życia wyznaczają żniwa, zasiewy i winobrania. Jednak nad tym sielankowym Chwalimiem zaczynają się zbierać ciemne chmury i historia, ta przez wielkie “H” zaczyna się o bohaterów upominać. Jak zapewne się domyślacie, zaczyna się wojna, a ta nie oszczędzi już nikogo. Po pięciu chudych wojennych latach nadciąga front, a z nim Armia Czerwona. Wśród mieszkańców Chwalimia zaczyna się popłoch… Uciekają na zachód, myśląc, że niebawem, po przejściu frontu, wrócą do swych domostw. Jakże się mylili… 

Drodzy Czytelnicy, trylogia “Wendyjska winnica” miała dla mnie, jak zapewne się zorientowaliście czytając wstęp, dość osobisty wymiar. Historia Marty, jej córki Matyldy oraz innych mieszkańców Chwalimia posłużyły autorce za pretekst do dogłębnej analizy historii terenów, z których pochodzę. Jednak nie historii rozumianej tak, jak przedstawiają ją szkolne podręczniki, a historii dziejącej na poziomie zwykłego, szarego człowieka lub lokalnej społeczności. Przecież Marta i Matylda mogłyby być właśnie tymi domownikami, których rzeczy znalazła moja babcia, wchodząc do swojego powojennego mieszkania… W tym kontekście, czytając “Wendyjską Winnicę” odkrywałam dzieje mojego miasta, układałam sobie w głowie jak wyglądało moje miasto i jego okolice, jaką historię przeszły moje ziemie i ich mieszkańcy. Zarówno ci, którzy zasiedlali je w czasach przedwojennych, jak i ci, który przybyli tu później. I nie ukrywam, że mam nadzieję, iż saga Zofii Mąkosy wyjdzie spoza kręgu “literatury lokalnej” (była uhonorowana Lubuskimi Wawrzynami Literackimi) i zrobi ogólnokrajową “karierę”. A na nasz niegdyś “Dziki Zachód”, a dziś “Lubuskie warte Zachodu”, czytelnicy spojrzą zupełnie innymi oczami. 

Drodzy Czytelnicy, nie myślcie jednak, że “Wendyjska Winnica” jest tylko o Ziemi Lubuskiej i krętych ścieżkach jej dziejów. Znajdziecie tutaj wszystko, co dobra literatura powinna zawierać: ukazanie nieuchronności ludzkiego losu i kruchości jednostki wobec wydarzeń historycznych a także zwykłe ludzkie sprawy: emocje, przyjaźń, miłość, pożądanie, codzienne radości, smutki i kłopoty.

I w końcu, “Wendyjska Winnica” jest powieścią o tożsamości. O tym, że wrastamy w ziemię, z której pochodzimy, choć czasem bywa, że jesteśmy z niej wyrywani z korzeniami i musimy je zapuścić zupełnie gdzie indziej. Wreszcie “Wendyjska winnica” jest o tym, że granice państw są, koniec końców, umowne. Jednak jest jedna, które przekraczać nie powinniśmy: granica człowieczeństwa. 

 

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *